Międzylądowanie w Pekinie
Tak naprawdę nikt nie wiedział, że wracam do domu. Był marzec, czerwony stempel nakazu opuszczenia Japonii w moim paszporcie świecił jaskrawo – czerwonym tuszem, a ja bez większego namysłu z dnia na dzień kupiłam bilet do Polski. Zamierzałam zagrać urzędnikom imigracyjnym na nosach i po dwóch dniach wrócić do Japonii już jako turystka, przy okazji robiąc rodzicom niespodziankę w postaci odwiedzin na weekend.
Siedziałam wciśnięta w morze jednakowo – czarnych chińskich głów, w pociągu z lotniska w Pekinie do miasta i szepcząc, nagrywałam krótki film. O tym, że jest 6 rano i nie spałam od miliona lat, ale adrenalina trzyma mnie na nogach; o tym, że jacyś Niemcy w kolejce po wizę poczęstowali mnie czerstwą wietnamską bułką i o tym, że wylądowałam w Chinach i jeszcze żyję. Czekające mnie 16 godzin międzylądowania na trasie Nagoya – Pekin – Warszawa miałam zamiar wykorzystać na maksa, żeby na koniec tej podróży zapukać do drzwi rodzinnego domu i pokazać sprytnie zmontowane nagranie, jak spędziłam ostatnią dobę.
Przypadkowe spotkanie
Jednak ledwo wyłączyłam przycisk <<record>> i już miałam się zabrać za przeglądanie notatek na temat Chin, spisywanych na szybko poprzedniej nocy, kiedy zza siedzenia obok wychyliła się uśmiechnięta, jasnowłosa głowa i w całym przedziale rozległo się wesołe, polskie:
Cześć! Jestem Przemek!
Odpowiedziałam głośnym śmiechem i już wtedy wiedziałam, że ta wyprawa będzie jedną z lepszych historii do opowiadania znajomym przy piwie 🙂
Przemek, jak się okazało, przespał przystanek centrum i robił drugie okrążenie na tej samej linii pociągu. Według mnie jednak nic nie dzieje się przez przypadek i tak już po prostu miało być. Oboje czekaliśmy na ten sam lot, na podbój Chin ruszyliśmy więc razem.
Pekin w kilka godzin? Tak!
Pekin gościł nas krótko, ale wystarczył, by nocą pod murami Zakazanego Miasta tańczyć chińską mieszankę tai-chi z zumbą, do której zaprosiły nas starsze – ale zaskakująco żwawe! – chińskie babcie (które przyniosły na ulicę nawet swojego zdezelowanego boomboxa). Zjedliśmy też najlepszą na świecie kolację, złożoną z dań wybranych na chybił trafił z totalnie niezrozumiałej karty. Zapiliśmy to wszystko okropną chińską wódką, przeszliśmy wzdłuż i w szerz moknący w deszczu Plac Tiananmen (Plac Niebiańskiego Spokoju) i zrobiliśmy sobie obowiązkowe zdjęcie w posągu rikszy.
Oczywiście, że już nic więcej tamtego dnia nie nagrałam. Sama niespodzianka jednak się udała – kilkanaście godzin później brat odebrał mnie z lotniska i jak gdyby nigdy nic, zawiózł do domu. Możecie się tylko domyślić reakcji rodziców, kiedy poprosił ich o pomoc w wyjęciu walizek z bagażnika, ale zamiast nich znaleźli tam.. mnie.
Cóż.
A co jeszcze wydarzyło się w Chinach? Zobaczcie, jaką konfrontację marzeń z rzeczywistością przeżyłam podczas kolejnej wizyty w Pekinie: