Niby nic szczególnego.
Kilka wieżowców, starych neonów i lamp, podświetlonych bilbordów, helikopterów i gwiazd (te ostatnie chyba tylko sobie wyobrażam). Światła miasta z perspektywy mojej mikroskopijnej kawalerki w starym, PRL-owskim bloku.
Zawsze byłam raczej małomiasteczkowym typem i nigdy nie porywały mnie duże miasta – z Warszawą na czele. Intrygują mnie i męczą jednocześnie; ekscytują i sprawiają, że marzę o ucieczce.
A jednak. Tutaj Warszawa mnie uspokaja. Bunkruję się w moim pokoju nad światem (kojarzycie „Niebo do wynajęcia”, Kasprzyckiego? ) i mam wrażenie, że jednocześnie mam ją na wyciągnięcie ręki i dzieli mnie od niej przepaść. Bardzo bezpieczna i komfortowa, ale jednak przepaść, zawieszona w przestrzeni 9-ciu pięter pomiędzy nami.
Obracam w dłoniach kubek z gorącą jeszcze herbatą i myślę o historiach, które przez ten ostatni rok przynieśli tu ludzie. Rozciągam opowieści na niebie przede mną jak na pustej ścianie, na której jako dzieci oglądaliśmy z Bratem czarno – białe slajdy z projektora. Teraz zamiast rzutnika szumią uspokajająco wytłumione odległością samochody, a tańczące kiedyś w strudze światła drobinki kurzu zastępuje tłukący o szyby deszcz.
Lubię to miejsce.
Z jego tysiącem historii opowiedzianych przy stole, w fotelu, czy na dmuchanym materacu. Nagle te małe 20m2 ma w sobie więcej przestrzeni, niż niejeden wielopiętrowy dom. Mrużę oczy i przez przymknięte powieki dociera do mnie światło słońca sawanny, bębny z marokańskiej pustyni mieszają się z donośnymi dzwonami lizbońskiej katedry w Belem, a gdzieś w oddali świszczy norweski wiatr.
Lubię myśleć o tym mieszkaniu, jak o przystanku na trasie.
Takim, do którego się wraca – bezpiecznym, dobrym i ciepłym, w którym nawet zapach prania jest znajomy. W którym każdy jest mile widziany i drzwi są zawsze otwarte, niezależnie od aktualnej zawartości lodówki. W którym zawsze znajdzie się miejsce – choćby na macie, na ziemi, czy dodatkowym krześle dostawionym do nawet najskromniejszego śniadania. W którym zawsze można liczyć na dobre słowo (lub samemu je powiedzieć) i dobrą herbatę (lub samemu ją zrobić).
Nie męczy cię to? – pytają mnie czasem – Jak ty się z tym czujesz, że ciągle ktoś tam u ciebie koczuje?
A mi… dobrze z tym. Chwile są po to, żeby się nimi dzielić, śniadanie lepiej smakuje z drugim człowiekiem po przeciwnej stronie stołu, a mi nie tylko wydłuża się lista marzeń, ale też dobrych wspomnień. Czy to złe?
Lubię momenty, w których mogę zatrzymać się choćby na chwilę i to docenić.
Wam też takich momentów życzę. I powrotów do miejsc, w których czujecie się dobrze, również sami ze sobą. A jeśli będziecie w Warszawie – wpadajcie! Póki jeszcze mieszkam w niebie do wynajęcia 🙂
P.S
Macie ochotę na opowieść o jednej takiej magicznej nocy? Koniecznie zobaczcie wpis o pustyni w Maroku: