Menu
Inspirująco / Maroko

Noc na pustyni w maroko

Ponoć co w noc na pustyni, zostaje na pustyni…

Ale dzisiaj Wam opowiem.

Siedzieliśmy na wydmie i patrzyliśmy w noc. Nogi skrzętnie owinęliśmy śpiworem, bo temperatura spadała w niesamowitym tempie – rozgrzany jeszcze przed chwilą piasek teraz chłodził jak śnieg.

Zawinęłam ciaśniej chustę i ułożyłam się wygodnie, a nasze butelki marokańskiego piwa już prawie zrobiły ciche *psst*, kiedy ktoś z obozu krzyknął głośno – ‘Muzyka!’

Erg Chebbi, Maroko; fot. M. Soliński
Erg Chebbi, Maroko; fot. M. Soliński

Na udeptanym klepisku w centralnej części obozu, złożonego z tworzących czworokąt namiotów, gospodarze ustawili wielką czarę z drewnem. Po chwili szybko wypełnił ją ogień, a tuż nieopodal do występu szykowało się kilku lokalnych muzyków. Ot, chwila wieczornego widowiska dla turystów.

Westchnęłam cicho. Przecież tego dnia już tyle zdążyło się wydarzyć! To miał być moment, kiedy w końcu odpocznę. Mój czas na pozbieranie myśli, wypatrywanie gwiazd i… święty spokój. Przez głowę przemknęło mi nawet – może by tu zostać i nie wracać jeszcze przez chwilę? Dopóki nie zapalaliśmy latarek, w ciemności nikt nie mógł nas dostrzec.

Nagle noc rozerwał pierwszy pomruk bębna i… już wiedziałam, że nie mam szans.

Dreszcz, gęsia skórka, wyrzut adrenaliny i – nie musiałam się nawet widzieć – oczy błyszczące z podekscytowania lub niecierpliwości. Najpewniej jedno i drugie. Ten stan roboczo nazywam „kosmiczną podjarką”, bo kiedy się zacznie – już wiem, że jest dawno po mnie i nie da się jej zatrzymać. Zbiegliśmy w dół i mimo, że każdy kolejny krok zatapiał się w grząskim piasku, ja płynęłam trzy metry nad ziemią.

Obozowisko zastaliśmy dość spokojne. Garstka Berberów śpiewała przy akompaniamencie bębnów i tradycyjnych, metalowych cymbałów (krakeb). Poza naszą grupą w obozie było całkiem sporo ludzi – kilku Marokańczyków, innych Polaków, Hiszpanów i Francuzów. Wszyscy siedzieli przy stołach w bezpiecznej odległości od siebie, nieznacznie kiwając głowami w takt muzyki. Zrzuciłam z ramion śpiwór, którym jeszcze przed chwilą owijałam się jak kocem i bez zastanowienia zrobiłam pierwsze, co przyszło mi do głowy.

Maciejak, o zgrozo – myślicie pewnie – zaczęłaś tańczyć i tupać boso dookoła ogniska, śmiejąc się przy tym jak szalony, mały człowiek?

Dokładnie tak się stało.

Byłam przekonana – przekonana! Że ludzie dookoła pokręcą głowami, pośmieją się ze mnie pod nosem, może nagrają film, żeby móc potem pokazywać znajomym jak robię z siebie wariata, a następnie wrócą do swoich telefonów, butelek i ostrożnego potakiwania głowami.

Dokładnie tak się nie stało.

Nie minęła nawet minuta, a w krok za mną do rytmu tupała przy ogniu część mojej grupy. Nie minęły trzy, a my śpiewaliśmy i graliśmy na krakeb, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie. Nie minęło pięć, a wokół nas ustawił się ogromny, tańczący krąg ludzi.

B-boy w czapeczce z daszkiem i łańcuchem na szyi kręcił breaka, a jego trzy żony gwizdały i biły brawo. Wyciągnął do mnie rękę i po chwili w salwach śmiechu byliśmy mistrzami street dance tej pustyni. Wciągnęłam na środek dwie spotkane przed chwilą Polki, które okazały się – a jakże – tancerkami współczesnymi! Zaraz po nich ktoś inny ustawił w środku kręgu pustą butelkę i wystąpił w przedziwnym połączeniu podskoków i irlandzkiego tańca. Jedna z par zawirowała w latino, na tę krótką chwilę zamieniając proste, piaszczyste klepisko w doborowy parkiet. Ktoś potem stepował, ktoś inny wygłupiał się na wzór starych teledysków Abby, a ktoś jeszcze wiwatował głośno i wystukiwał rytm na kolanach.

Nie wiem kiedy znalazłam się wśród muzyków, trzymając na kolanach afrykańskie djembe i próbując utrzymać ich szalony rytm. Czułam, jak odzwyczajone od bębnów dłonie mi płoną, ale nie miało to najmniejszego znaczenia.

Zamknęłam oczy i nie mogłam uwierzyć, że to wszystko się dzieje. Że taki świat jeszcze istnieje. Wszyscy byliśmy tacy sami, nasze serca biły tym samym rytmem, mówiliśmy tym samym językiem, a nasze twarze rozjaśniał ten sam śmiech. Wszystkie niewidoczne granice, które jeszcze przed chwilą oddzielały nasze grupy przy osobnych stolikach, zniknęły. Przez tę krótką noc byliśmy poza podziałami, religią, pieniędzmi, wiekiem, płcią i kolorem skóry.

Gwiazdy nad nami płynęły po niebie w swoim klasycznym tempie, a skarabeusze zakopywały się w piasku, jak to mają w zwyczaju. Życie toczyło się swoim rytmem, jak gdyby nigdy nic. Ale dla mnie – świat tam zatrzymał się na moment.


„Pewien mądry król powiedział: jesteśmy Jedno. Nie rozumiałam go wtedy. Już rozumiem.”

– echem odbijał mi się w głowie cytat z jednej z disneyowskich bajek.

A potem wstało słońce.

Erg Chebbi, Maroko; fot. P.
Erg Chebbi, Maroko; fot. M. Soliński

P.S

Miejsce, o którym opowiadam w tym wpisie to Erg Chebbi (Irk asz-Szabbi) – piaszczysta pustynia w obrębie Sahary, leżąca w południowo-wschodnim Maroku, tuż przy granicy z Algierią.

P.S 2

O tym, jaki jeszcze prezent podarowała mi podczas tego wyjazdu pustynia przeczytacie tu:A więcej o Berberach, niesamowitej rdzennej ludności Maroka pisałam Wam tu:

BERBEROWIE – LUDZIE MAROKA