Przesłaniam ręką palące słońce i na chwilę zawieszam wzrok na otaczającym krajobrazie. Niebo odcina się ostro od gór i glinianych chat, a zaledwie parę metrów dalej kuszą mnie swoim cieniem wielkie, daktylowe palmy. Po lewej stronie wąskiej ścieżki cicho szumi mały strumyk, który – jak dowiem się za chwilę – jest majstersztykiem lokalnego systemu drenującego. Ostrożnie stawiam jedną stopę za drugą, żeby nie zsunąć się z piachem do wody. W Tigherin, gdzie właśnie jesteśmy, część rodzin utrzymuje się wyłącznie z tego, co sama zasadzi i zbierze – ruszyliśmy więc odkryć, jak to w rzeczywistości wygląda. Stajemy na skraju maleńkiego uprawnego poletka i przewodnik zaczyna swoją opowieść o okolicy, historii i – przede wszystkim – o Amazigh, czyli Berberach. Ludziach Maroka.
Barbarzyńcy?
Berberowie to rdzenni mieszkańcy północnej Afryki. Co ciekawe, wciąż żyje ich tam ponad 30 milionów – mimo, że tereny, które zamieszkują (między Oazą Siwa na wschodzie i Wyspami Karaibskimi na zachodzie, a Morzem Śródziemnym na północy i Saharą na południu) są w głównej mierze arabskie.
Wg arabskiego historyka i filozofa, Ibn Chalduna, słowo „barbar” było imieniem praojca tego ludu. Tak naprawdę jednak pochodziło od łacińskiego „barbarus” (barbarzyńca), a Arabowie zaadaptowali je nie zdając sobie sprawy z jego obraźliwego nacechowania.
Jakże różni się to od prawdziwego ducha tego ludu, myślałam, słuchając kolejnych opowieści!
Amazigh w wolnym tego słowa znaczeniu to „wolny człowiek”. Jego dumny symbol (Yaz) znaleźć można w Maroko niemal na każdym kroku – na murach budynków, na targach między splotami ręcznie tkanych dywanów, w sprzedawanej wszędzie dookoła srebrnej biżuterii, czy przede wszystkim na berberyjskiej fladze. Jej 3 kolory również są nieprzypadkowe! Niebieski symbolizuje Ocean Atlantycki oraz Morze Śródziemne, zielony – Tamazigh, ziemie, z których pochodzą Imazighen (liczba mnoga od słowa Amazigh), a żółty – piasek pustyni.
Czy prawdziwych Berberów już nie ma?
Berberowie – wpisuję w wyszukiwarkę już po powrocie do domu i odruchowo klikam kilka pierwszych linków:
„Odrębny typ somatyczny w ramach rasy białej, często niebieskie oczy, rude bądź jasne włosy, niski wzrost”
– przeskakuję wzrokiem kolejne wiersze i przewijam w głowie te wszystkie twarze, które spotkaliśmy na swojej drodze w Maroku. Nikogo takiego sobie nie przypominam! Czy to naprawdę znaczy, że prawdziwych Berberów już nie ma? Są. I choć przeplatanie się genów przez setki lat zrobiło swoje, dziś o wiele bardziej, niż niebieskie oczy liczy się krew przodków i… wychowanie.
Wiara w góry i chmury
Zanim ekspansja arabska w VII wieku pożarła dotychczasowe wierzenia Berberów, większość z nich wyznawała politeizm. Do dziś ich kultura przesiąknięta jest wręcz dawnymi animistycznymi przekonaniami, a prawa natury i siły przyrody mają (nieformalnie, oczywiście!) ogromne znaczenie. Również kobiety miały wśród Imazighen więcej do powiedzenia – były szanowane i uznawane do tego stopnia, że o ważniejszych sprawach rodziny decydowały na równi z mężem, który (w przeciwieństwie do funkcjonującego dzisiaj islamu) miał prawo wyłącznie do jednej żony.
Koran zmienił w życiu tych kobiet nie tylko ich rolę w społeczeństwie.
Zabronił bowiem przeznaczonych wyłącznie dla nich rytualnych, plemiennych tatuaży, które niosły ze sobą coś więcej, niż tylko ozdobę ciała. Były środkiem do wyrażenia unikalnej tożsamości kobiety. Opowiadały historie plemion, przynależności religijnej, więzi z ziemią i ludźmi, ale też łagodziły objawy duchowych lub fizycznych chorób. W wolnym tłumaczeniu ich określenie „Jedwel” znaczy bowiem „talizman” i tak jak symbol Chamsa (kojarzycie rękę Fatimy lub rękę Miriam?) chroniły przez złem.
Mało tego!
Te niesamowite, rytualne tatuaże towarzyszyły kobietom przez całe życie i „rosły” razem z nimi, stanowiąc swojego rodzaju rytuał przejścia. Skomplikowane czy proste, zawsze składały się z tych samych elementów: linii, kropek, trójkątów i okręgów, które ewoluowały z wiekiem. Znaki wykonywano na brodzie, policzkach i pomiędzy oczami, a gdy w życiu kobiety pojawił się mąż lub dziecko, rozciągały się dalej na przedramiona.
Charakterystyczny, zielony barwnik natomiast pozyskiwany był z… trawy stepowej, przy której poletku właśnie staliśmy, a która dziś służy już wyłącznie jako karma dla zwierząt rolnych.
Przewodnik przesuwa się ze ściezki i szerokim gestem ręki zaleca nam to samo. Mija nas kilka kobiet poganiających muły trzcinowymi biczykami i w powietrzu zawisa głośna prośba o niefotografowanie ich. Przez głowę przelatuje mi plotka, wg której marokańczycy wierzą, że zdjęcia kradną ludziom dusze – ale wiem, że chodzi o prosty, ludzki szacunek. Coś w środku ściska mi gardło na myśl o ich utraconym, niepowtarzalnym języku, dla wielu bardziej wymownym niż słowa. Zawieszam wzrok w ślad za oddalającymi się, nierównymi krokami i zastanawiam się, czy ich historia zatoczy koło, a chód znów stanie się bardziej wyniosły i dumny, jak kiedyś.
Srebrny Yaz, symbol wolnego człowieka, kołysze się na szyi naszego przewodnika hipnotyzująco, kiedy podejmuje przerwaną przed chwilą opowieść. Odpływam myślami i zastanawiam się – czy to my żyjemy w dużo prostszym świecie, czy może właśnie oni?
Mało Wam Maroka? Koniecznie zobaczcie, jakie cuda mogą wydarzyć się tam, kiedy zdecydujecie się zostać na noc na pustyni: