Żar, który bezlitośnie lał się z nieba, zdążył już trochę zelżeć – ale kiedy ruszaliśmy w stronę parkingu, niebo wciąż było pełne słońca. Na ostatnią chwilę smarowałam się mleczkiem przeciw komarom i mało brakowało, a piszczałabym z podekscytowania. Dzika Afryka nocą! Tak!
Etosha – tu żyje się dziko.
Już od 2 dni jeździliśmy po Etoshy – jednym z największych parków narodowych na świecie, w którym (poza kilkoma ogrodzonymi strefami campingów i terenów administracyjnych) wszystkie zwierzęta żyją dziko, a natura funkcjonuje jak jej się tylko podoba.
Co najlepsze – można poruszać się po nim samodzielnie, własnym samochodem. W związku z tym, że na ponad 22.000 km2 parku przypada zaledwie kilka campingów, większość czasu spędzaliśmy w drodze między jednym a drugim, obserwując ten niesamowity świat za oknami naszych aut.
Zgodnie z regulaminem parku (i żelazną zasadą Afryki „dostosuj się albo zgiń”):
- Panował bezwzględny zakaz samodzielnego przebywania poza bramami campingów po zachodzie słońca.
- Nigdy, ale to przenigdy, nie można było wysiadać z auta poza campingiem – nawet w przypadku awarii czy złapanej gumy.
Tego dnia wszystko miało być inaczej.
Czekało nas nocne safari – ruszaliśmy w ciemność, w otwartym ze wszystkich stron samochodzie. Ha!
A co, jeśli spotkamy jakieś zwierzę na polowaniu? Co wtedy zrobimy? A jak nas zje?
Przewodnik, który czekał na nas przy bramie parku, przywitał nas miło, jednocześnie dosadnie studząc moje podekscytowanie.
„Zwykle w trakcie nocnych przejazdów zabieramy turystów w pobliże oczek wodnych, wokół których zwierzęta gromadzą się stadnie przy wodopoju… Ale tym razem to nie ma sensu.”
No tak. Wybraliśmy się do Namibii w środku pory deszczowej i woda była dosłownie wszędzie. Poprzedniej nocy padało, więc życie sawanny toczyło się w każdym jej zakamarku na swój naturalny, nieprzewidywalny dla człowieka sposób. Kiwaliśmy głowami ze zrozumieniem – sami tego dnia jeździliśmy po kałużach. Mogliśmy zobaczyć mnóstwo zwierząt – mogliśmy też nie zobaczyć zupełnie nic.
„Jako przewodnicy, staramy się robić wszystko, żeby pokazać wam jak najwięcej – ale czasem zdarza się, że Matka Natura nie chce być po naszej stronie”.
Zapowiadały się 2 godziny ruletki.
Na domiar złego, nie zaczęliśmy tej relacji najlepiej. Śmiejąc się, że widzieliśmy już tyle roślinożerców, że teraz czekamy już tylko na drapieżniki, trochę uraziliśmy dumę naszego przewodnika.
„To Matka Natura zdecyduje, nie my” – powtarzał poddenerwowany.
Szczęśliwie – zaledwie parę metrów za bramą czekał na nas piękny, zdrowy słoń. Mijaliśmy go już tego dnia, ale nagły entuzjazm przewodnika, który zdawał się zapomnieć o swojej chwilowej złości, udzielił się i nam.
„Jakie macie szczęście! To pierwszy raz od miesięcy! Jak to słoń czy słonica – to nie czujecie po zapachu? Zobaczcie, czeka tu na kompana. Musiał dużo zjeść i jest w trakcie godów, spójrzcie tylko na jego nogi”
– ciągnął swoje opowiadania jakby niezrażony.
Ani się obejrzeliśmy, a słońce huknęło za naszymi plecami o horyzont i sawannę spowiła ciemność. Nasz przyjaciel wyciągnął zza pazuchy dwa ogromne reflektory szperacze, którymi przeczesywał teren dookoła. Te czerwono – żółte światła nam pozwalały obserwować życie zwierząt, a im – spokojnie je kontynuować.
Spotkania z nocnymi zwierzętami – te bliskie i te jeszcze bliższe.
Noc była dla nas łaskawa – spotkaliśmy całe mnóstwo zwierząt. Przewodnik sypał ciekawostkami z rękawa, cierpliwie objaśniając nam surowe zasady rządzące światem natury, wyzwania, z którymi na co dzień zmagały się poszczególne gatunki i – przede wszystkim – ich niesamowite zdolności.
Opowiadał nam, jak to oryks, który jest narodowym zwierzęciem Namibii, nie polega na wodzie – i pije tylko wtedy, kiedy ma taką możliwość. Że hieny są zwierzętami stadnymi, ale jak tylko coś przeskrobią, są bezwzględnie skazywane na banicję i muszą przez resztę życia radzić sobie same, albo wkupić w łaski innej grupy. Że wyczuwają zapach krwi nawet z kilku kilometrów – w zależności od tego, w którą stronę wieje wiatr. Że nosorożce czarne mają plecy wygięte w siodło, a białe nie – i o tym, że najbardziej na świecie nie lubią słońca i pokazują się światu tylko w pochmurne dni.
Byliśmy szczęśliwi do tego stopnia, że cieszyły nas nie tylko całe stada nosorożców, ale nawet ukryte w gałęziach drzew małe sowy i czmychające przed nami zające.
Gazela Thomsona, sowa i nosorożec biały. Fot. Paweł Groń.
Nagle samochód zatrzymał się, a przewodnik szperaczem wskazał maleńki, odległy jeszcze punkt wysokiej trawie.
„Hiena – powiedział, charakterystycznie przeciągając literkę „e” – idzie do nas.”
Wiecie, nigdy nie pałałam zbytnią sympatią do hien (i to ani trochę nie ma związku z Królem Lwem). Kojarzyły mi się raczej jako… mało urodziwe, ujmijmy, nerwowe, ociekające rządzą krwi kreatury, żerujące na ciężkiej pracy innych.
Zamarliśmy.
Podeszła do nas tak blisko, że gdyby tylko zadarła przednie łapy do góry i wskoczyła na stopień, już siedziałaby mi na kolanach. Obwąchiwała samochód, trącając opony pyskiem. Patrzyła na nas – ale jakby gdzieś ponad nami, nie dostrzegając nas wcale.
„Najprawdopodobniej nic nam nie zrobi. Postrzega nasz samochód jako całość – wielki, obcy twór – nie jak grupę małych ludzkich stworzeń siedzących w środku. Najprawdopodobniej.”
Modliłam się, żeby nikt nie miał skaleczonego choćby małego palca, z którego ciekłaby krew. Nie wiem, czy ściskałam mocniej rękę Mariusza, czy cieniutką, metalową barierkę, oddzielającą nas od dzikiego królestwa po jej drugiej stronie – jakby faktycznie była w stanie mnie przed czymkolwiek obronić.
Była… piękna. Spokojna. I cicha.
Jej futro wydawało się tak miękkie i czyste – jak u młodego szczeniaka, którego chce się tulić i głaskać na zmianę. Zupełnie nie tak, jak sobie wyobrażałam i oglądałam na National Geographics. Ale kiedy tylko zaczęła interesować się naszą obecnością jeszcze bardziej, niż to było wskazane, przewodnik przezornie włączył silnik – i w mgnieniu oka zniknęła w trawie.
Najlepsze na koniec.
Kiedy dotarliśmy na parking okazało się, że grubo przekroczyliśmy nasze zaplanowane 2 godziny. Podziękowaliśmy wylewnie (i słowami i napiwkiem) – nie tylko za ten czas, który z nami spędził, ale przede wszystkim za to, że dzielił się z nami tym, co najcenniejsze.
„Mieliście wielkie szczęście, to bardzo trudny sezon – części zwierząt, które spotkaliśmy dziś, nie widziałem od wielu, wielu dni. Ale to nie moja zasługa. Pokazywałem wam tylko to, czym Matka Natura zdecydowała się z Wami podzielić.”
– zrobił pauzę na uśmiech i spojrzenie, które wydawało się wesołe i groźne jednocześnie.
„Musiała zajrzeć w głąb Was. Bo wiecie, że wszystko, co dostajemy jest tylko odbiciem tego co pochodzi z serca?”
Jego słowa poszybowały wysoko nad naszymi głowami aż pod ciężki sufit z gwiazd, których do tej pory nie znałam. Powiedzieć, że czułam wdzięczność – to za mało.
„Co dajesz, to dostajesz” – mówiła zawsze moja mama, kiedy byłam dzieckiem.
Ta noc była pełna snów.