Menu
Inspirująco / Portugalia

Surowe uśmiechy Portugalczyków

Stało się! Od dziś możesz poznawać ze mną świat nie ruszając się ze swojego samochodu, autobusu czy… sprzątania w szafie 🙂 Zajrzyj na Spotify, żeby posłuchać, jak opowiadam tę historię w podcaście: Jest super! Dzienniki ze świata:


Po trzech tygodniach w Portugalii pierwszy raz zrobiliśmy to, na co miałam ochotę jeszcze na długo, zanim tu przyjechaliśmy.

Tuż po śniadaniu wstąpiliśmy do małej, lokalnej kawiarni oddalonej o parę kroków od naszego domu. Po to, by wśród echa obcych rozmów, szmeru ekspresu i trzasku małych, deserowych talerzyków, po prostu poczytać książki lub zanurzyć się w dzienniku. I do małej kawy zamówić pasteis de nata, oczywiście!

Ciastko, dla którego w Portugalii straciłam głowę: pasteis de nata.

Portugalczycy, których spotykam tu, w Ferrel, mają surowy, smutny, wyraz twarzy.

Młodych Portugalczyków na ulicach Ferrel prawie nie widać. A starsi, których tu spotykam, mają surowy, smutny, wyraz twarzy. Ale kiedy kiwam im głową i uśmiecham się w niemym, niezobowiązującym geście, ich oczy jakby naturalnie wyginają się w kształt rogalików, a przez usta przemykają tygrysy.

Obserwuję wtedy, jak układ głębokich bruzd i zmarszczek na ich twarzach – dowodów na życie spędzone w świecie pełnym słońca i wiatru – zmienia się jak w dziecięcym kalejdoskopie.

To, co wcześniej brałam za surowość, przygląda mi się w zaciekawieniu serdecznym ciepłem. Niektórzy odruchowo odpowiadają bezgłośne „bom dia”, tak, jakby na ulicy zaskoczył ich nagle od lat niewidziany znajomy.

Ale najbardziej lubię uśmiechy z takich właśnie małych, ulicznych kawiarni czy lokalnych sklepików, w których przy kontuarze zamawiamy kawę i ciastka, czy chleb.

W podróży zawsze staram się o wydukać z siebie coś w języku tego kraju, w którym akurat jestem. W Portugalii reakcje są różne.

  • Niektórzy sprzedawcy usilnie odpowiadają mi po angielsku. Może w znudzeniu kolejnym turystą, a może w geście chwalącym własną znajomość języka. Ale kiedy tłumaczę im, że co prawda nie mówię po portugalsku dobrze, ale bardzo chciałabym spróbować – wszystko się zmienia. Ich twarze jaśnieją i zamiast zostać w roli biernego odbiorcy zamówienia, stają się przewodnikami. Podpowiadają nowe słowa i pomagają, a czasem nawet pytają o Polskę i sami próbują powiedzieć na przykład „smacznego” (choć, nie wiedzieć czemu, łatwiej wymówić im „Lewandowski”).
  • Niektórzy natomiast – zakładam, że ci, którzy sami nie mówią po angielsku i wiedzą, że moje portugalskie dukanie to jedyny sposób, dzięki któremu razem dotrzemy do celu – są trochę zdziwieni, a trochę nieufni, jakby podświadomie wyczekiwali nieuchronnego fiaska. 

Najpierw sprawdzają mnie – i po 3 razy upewniają się, że sama rozumiem, co mówię. Czy wiem, że zamawiając „café” nie dostanę kawy, a espresso? Czy zauważyłam, że nie akceptują kart? A potem – że jak to, cukier mi niepotrzebny?

Jednak to właśnie Ci nieufni są najbardziej dumni i zwyczajnie szczęśliwi na końcu.

Kiedy już w tej migowo-jąkanej scenie oboje kończymy zadowoleni i każdy dostał to, czego potrzebował, oboje uśmiechami i zaangażowanym kiwaniem głowami świętujemy ten krótki moment triumfu.

Moja kawa – a przecież nie pijam jej w Polsce na co dzień – smakuje jak nigdy, a sprzedawcy noszą głowy podniesione wyżej niż zwykle. Robi się cieplej i coś w powietrzu się zmienia, jakbyśmy na te parę chwil razem wypełnili przestrzeń czymś niecodziennym i bezinteresownie miłym – a przynajmniej tak chcę to interpretować.

Czy może być lepiej?

Historia z serii „niby nic, a jednak”, która wydarzyła się zaledwie wczoraj po południu. Zdecydowałam się dołączyć ją do tej uśmiechowych opowieści – mimo że ten wpis był już gotowy i zamknięty – bo jest kwintesencją tego, za czym takimi wielkimi oczami rozglądam się w każdej mojej podróży.  

Tuż po obiedzie, francuzi z surfhousu, w którym mieszkamy, parzą dla nas wszystkich kawę. Niewiele myśląc, wskakuję więc w klapki i truchtam po coś na deser.

W Cafe Onda Mar, naszej najbliższej lokalnej kawiarni, właścicielka poznaje mnie już od progu. Odrywa się od własnej kawy i, uśmiechnięta, podchodzi do lady. Zamawiam po portugalsku, ale że nie wiem, jak powiedzieć „poproszę na wynos” – dopytuję ją o wskazówki. Kilka dni temu słyszałam, jak płynnie i lekko rozmawia z innymi gośćmi po angielsku — więc mam pewność, że w którymś z języków się dogadamy. Nachyla się do mnie i wyraźnie wymawia „para levar”.

Sprawdza, czy dobrze składam zgłoski i kiedy recytuję całe zamówienie po portugalsku raz jeszcze i z profesorskim zadowoleniem kiwa głową. Dopiero potem bierze się do pakowania moich pasteis de nata – portugalskich ciastek, dla których dość szybko straciłam głowę.

Kiedy w tym czasie rozglądam się po lokalu, z zaskoczeniem zauważam, jak dwóch staruszków przygląda mi się z uwagą. Uśmiecham się w niemym pozdrowieniu, a oni unoszą moim kierunki uniesione kciuki i ochoczo prezentują wyszczerbione czasem uśmiechy. I choć w odpowiedzi płonę ze wstydu i jąkam ciche „Obrigada” – czyli dziękuję, w drodze powrotnej przeskakuję niewidzialne dziury w chodniku, a serce łomocze mi ze szczęścia.

Zobaczyć zachwyt w oczach, które widziały już tak wiele? Nie mogłam dziś wygrać więcej.

Lubię być tym podróżnikiem, który się stara. Niezależnie od rezultatów.