Menu

Psst! Jeśli masz ochotę poznać tę historię bez czytanki – zajrzyj na Spotify! Opowiadam ją w podcaście: Jest super! Dzienniki ze świata. Ten odcinek nagrywałam na Cabo da Roca – na samym, samym krańcu naszego kontynentu.


O zgrozo, jak to się wyłącza?

Klikałam bezradnie w aplikację YouTuba, która postanowiła zawiesić się w najmniej odpowiednim momencie. Telefon wył, ekran nie działał, a klawisz regulacji głośności bez cienia zażenowania odmawiał współpracy. Co miałam zrobić – wcisnęłam go pod poduszkę, ślepo wierząc, że to ściszy jazgot, który już zdążył się rozlać po całym domu.

W trakcie przygotowań do tej podróży skakałam po blogach, przewodnikach i podcastach, szukając portugalskich smaczków. I w każdym z tych źródeł prędzej czy później temat zbaczał: z zabytków na naturę, z natury na jedzenie, a z jedzenia na… muzykę. I wtedy wszędzie, jak grzyby po deszczu wyrastało to jedno, krótkie słowo: Fado.

Niewiele więc myśląc, odpaliłam Google i otworzyłam pierwszy lepszy filmik, który wyrzuciła mi przeglądarka.

Carlos Paredes – najsłynniejszy portugalski gitarzysta, wirtuoz i kompozytor. A zdjęcie? To w przejściu między lizbońskim metrem, a lotniskiem. Mają tam ciekawą galerię przedstawiającą w ten sposób słynnych portugalczyków.

Moje pierwsze wrażenie?

Cóż… Ja naprawdę się staram nie być ignorantem w podróży. Czytam, słucham, oglądam. A potem, już na miejscu, próbuję lokalnych dań, uśmiecham się do pań w warzywniaczkach, przestrzegam zasad danej kultury. Ale fado? To było ponad moje siły. I wcale nie miałam zamiaru udawać, że jest inaczej.

Bo o ile określenie „portugalski blues” brzmiało całkiem zachęcająco – o tyle to, co wtedy uderzyło mnie w uszy, już zdecydowanie takie nie było. Fado to gatunek muzyczny, który powstał w XIX wieku w dzielnicach portowych większych miast. Nie ma wątpliwości, że ten czas nie był dla Portugalii łaskawy — a wielu ludziom bieda i głód zaglądały w oczy częściej, niż ich bliscy. A jeśli dorzucić do tego saudade – czyli czystokrwistą, portugalską nostalgię i melancholię – przepis na totalnie przygnębiającą muzykę gotowy.

Przyznaję się – od pory tamtego felernego YouTuba, całkiem zignorowałam istnienie Fado. Przestałam o tym czytać. Mało tego – kiedy na facebookowej grupie „Podróżniczki” (którą swoją drogą bardzo polecam!), ktoś zapytał „Hej, gdzie w Lizbonie najlepiej na fado?”, pomyślałam tylko – biedna dziewczyno, nie wiesz, co robisz.

Kiedy więc pewnego dnia, w naszym Ferrel pojawiły się plakaty oznajmiające obchody święta miasta, szybko przebiegłam wzorkiem do gwiazdy wieczoru.

„Tylko nie Fado!”

Skrzywiłam się na głos, zwracając na siebie uwagę wszystkich, którzy akurat stali w pobliżu. Modląc się w duchu o to, żeby nie zrozumieli, co powiedziałam, wyparłam to co widziałam i poszłam dalej.

Ale… Mijały dni, a ja codziennie mijałam plakaty. Za którymś razem w końcu zaczęłam się zastanawiać.

A może to znak?

Skoro nigdy, przenigdy nie kupię biletu na koncert. Ani nigdy, przenigdy nie zarezerwuję wieczoru na koncert Fado. To może właśnie stoi przede mną otworem jedyna i niepowtarzalna okazja, by na własnej skórze przekonać się, że to naprawdę jest aż tak złe? Impreza jest w końcu miejska – myślałam – więc za darmo. Nic nie stracę. A do tego w każdej chwili będę mogła się zmyć.

No i – nie oszukujmy się – byłam ciekawa Portugalczyków. Miałam w końcu pretekst do bezwstydnego podglądania ich w naturalnym środowisku. Na dużą skalę. I skoro ostatnio odczarowałam już ich surowe twarze uśmiechem, byłam zwyczajnie ciekawa – co jest w nich głębiej? Jak świętują? Czy są głośni i rozgadani jak Hiszpanie? Czy może powściągliwi i z rezerwą jak Japończycy?

Oczywiście, że poszłam.

I oczywiście, że nie wszystko poszło tak, jak myślałam.

A może oni już zaczęli, tylko po prostu siedzą i razem płaczą?

– żartowaliśmy w drodze do miasta, kiedy mimo godziny wybicia koncertu, nie dochodziły do nas żadne dźwięki muzyki.

Nastawiłam się na to, że będzie smutno.

Wyobrażałam sobie Ferrelczyków (czy tak się to odmienia?) stojących pod sceną w zadumie, w długich, ciemnych, jesiennych płaszczach. Myślałam, że będą co najwyżej wzdychać pod nosem. A potem, pogrążeni w nostalgii, przytakiwać tęsknotom wyśpiewywanym przez główny wokal.

I wtedy się zaczęło.

Och, jak się myliłam!

Wokalistce wystarczyło parę słów, parę dźwięków akompaniamentu – by, jak na wyborowym stand-upie – cała sala ożyła. A to żartem, a to filuternym mrugnięciem oczka płynęła między jednym numerem a drugim. Tłum śpiewał razem z nią, klaskał w dłonie i wiwatował, będąc totalnie dalekim do melancholii i rozpaczy.

A ja?

Chyba chłonęłam tamte rosnące emocje – bo cała w ekscytacji zapomniałam, że… przecież nie lubię fado. I przecież przyszłam tu po to, by się w tym przekonaniu utwierdzić.

Siedziałam tuż przy scenie – która była po prostu kawałkiem przestrzeni z krzesłami, ustawionymi na wprost piwnych ław pod polowym namiotem. Zachęcana beztroską radością i uśmiechami ludzi siedzących tuż przy mnie, po prostu… dałam się porwać. Kobiecie, która prowadziła wokal. Muzykom, którzy na gitarach przenosili miasto w czasie. I Portugalczykom, którzy przeżywali ten wieczór całym swoim jestestwem. To było piękne. To było czyste. To było szczere.

I dopiero wtedy zrozumiałam.

Że to już nie była wyłącznie tęsknota za egzotycznym światem, który Portugalia, naród odkrywców, utraciła na rzecz wąskiego pasma ziemi na krańcu Europy.

Że to nie była już melancholia portowych doków, życia spędzonego na morzu, którego wielu z dzisiejszych mieszkańców miasta nawet nie znało.

To było zjednoczenie. Poczucie wspólnoty. Siły, która rodzi się z wzajemnego wsparcia, obecności i prostych, dobrych gestów – takich, jak choćby zrobienie mi miejsca między sobą. Jak zachęcające kiwanie głowami totalnie obcej, nowej w tym mieście dziewczynie.

Śpiewali, bo byli Portugalczykami. Śpiewali, bo ten wieczór wytrącał ich życia z jednostajnego, spracowanego rytmu codzienności.

Śpiewali, bo ta muzyka była dla nich magią. Mostem łączącym szarość kolejnych dni z tym, co wyśnione i nieosiągalne. Nadzieją na jutro zaklętą w dźwiękach.

Viva Fado!

– wykrzyknęła do mikrofonu śpiewaczka, a oczy błyszczały jej jak z miłości.

Viva Fado!

– odruchowo odkrzyknęłam jej razem z tłumem – i na ten jeden, krótki moment moje serce biło po portugalsku.