Prawdziwe złoto Peru. Chrupiące szczęście. Smak życia ulicy.
Co?
Pikarones – czyli peruwiańskie, uliczne pączki.
Zabieram Cię dziś podróż do Coya – maleńkiego miasteczka w Świętej Dolinie, w którym – na środku jeszcze mniejszego skrzyżowania – Maria od lat daje kulinarny popis godzien wszystkich gwiazdek Michelin. Za 2,5 słońca (na dzień 30.04.2022 to ok. 2,90 zł) , dostaniesz 4 chrupiące, świeże i lepkie od słodkiego sosu pikarony.
Dasz się porwać na tę królewską ucztę?
Mówię zupełnie poważnie.
Psst! Jeśli masz ochotę poznać tę historię bez czytanki – zajrzyj na Spotify! Opowiadam ją w podcaście: Jest super! Dzienniki ze świata:
W Coya, otoczonej ciasnym łańcuchem gór, ciemno robi się prawie bez ostrzeżenia. Wcześniej cienie za oknem wydłużają się jedynie o milimetry, a światło robi się miękkie tylko odrobinę bardziej zauważalnie.
Dla nas ta krótka chwila między nocą a dniem jest kluczowa.
Oznacza pikarones.
Idziemy równym rytmem: jedna przecznica w prawo, potem dwie w lewo, potem znów jedna w prawo – i z labiryntu uliczek wypadamy wprost na główną drogę, przecinającą miasteczko na pół.
W ciągu dnia na przyklejonym do niej chodniku rozkłada się targ. Targ złożony z kobiet siedzących ciasno jedna przy drugiej i handlujących wszystkim, co urodziły ich pola, ogrody i sady. Często robimy u nich zakupy. Pomidory, cebula, mięta, banany… Zapachy mieszają się w ostrym słońcu. Zdarza się, że trafimy na porę obiadu – wtedy wszystkie, jak jeden mąż (czy żona), wiosłują łyżkami zalewajkę z kaszy, kukurydzy i ziemniaków: taki nasz polski, uliczny krupnik.
Jednak Mamas de la calle (kobiety ulicy), jak nazywam je w myślach, znikają w końcu i na chwilę plac pustoszeje.
A potem…
Przychodzi ona.
Widzimy ją zawsze w ostatniej chwili, wychodząc z zakrętu – więc te ostatnie kroki pokonujemy na pełnej adrenalinie.
A co, jeśli nie przyjdzie?
Przychodzi.
Maria. Mamita de los pikarones.
Uśmiecha się już z daleka – jakby czekała na nas tak samo, jak my na nią.
Jest malutka, mniejsza ode mnie. W prostej sukience i warkoczach, które na peruwiańską modłę splata na końcach włóczką w jedną, luźną pętelkę. Jeden z jej zębów jest srebrny i jakimś cudem dodaje jej to uroku.
A moja wnuczka to Katarina!
– odpowiada, kiedy mówię jej, że najlepsza sąsiadka z czasów mojego dzieciństwa to też pani Marysia. I też taka dobra kobieta.
Przez chwilę śmiejemy się do siebie po ciemku – trochę po polsku, trochę po peruwiańsku.
Pikarones – nie ujmując ich szlachetnej sztuce – przywodzą na myśl skrzyżowanie pączków z faworkami. Smaży się je na głębokim tłuszczu i sprzedaje na gorąco na ulicach całego Peru. Ich drożdżowo – ziemniaczano – dyniowe ciasto ugniata się w palcach w malutką oponkę, która pęcznieje i rumieni się na złoto pod wpływem wysokiej temperatury.
Zawsze bierzemy dwie porcje (8 pikarones: po 4 sztuki w każdej), ale od kilku dni dostajemy jeszcze po jednym w gratisie. Łącznie: 10 pączków.
Co to dla nas?
Siadamy tak samo, jak wszyscy – na murku pod sklepem, dyndając w powietrzu nogami (ja dyndam – Mariusz nie). Jemy w ciszy jak w celebracji.
Przymykam oczy i czuję, jak w moich żyłach powoli zaczyna płynąć lepka, ciemna i gęsta chancaca, którym Maria polała parujące jeszcze krążki.
Gorące ciasto parzy mi palce, lecz pierwsze gryzy pochłaniam bez opamiętania – zabawnie pochylając ciało do przodu, żeby syrop trzcinowy z sosu nie skapnął na spodnie. W Peru nie robi się przecież prania tak często.
Wyostrzam zmysły i staram się jak najlepiej zapisać tę chwilę w pamięci: chrupkość pikaronów, chłód wieczora, dźwięki ulicy i uśmiech Marii.
Szczęście.
Ciekawi Cię, jak robi się te legendarne pączki? Mnie też ciekawiło. Do tego stopnia, że po tygodniu codziennych odwiedzin na skrzyżowaniu, ośmieliłam się poprosić Marię o lekcję. Czy mi wyszło? Cóż… wyszło tyle, że z moich prób kulinarnych śmiało się pół miasteczka. Łącznie z policjantami stojącymi przy drodze.
Mariusz nagrał nawet z tego procederu film – więc jeśli chcesz zobaczyć, jak koślawe i zakalcowate są pikarony w mojej wersji, a jak wyglądają te dobre, koniecznie wpadnij na Facebooka!