Bali. Wymarzona podróż. Tygodnie inspiracji. Cudowne plany. I… szachrajstwo.
W podróży jak w życiu – czasem nie układa się tak, jak by się chciało. I to nie tylko kwestia zderzenia oczekiwań z rzeczywistością – ale przypadków, które chodzą po ludziach, jak chcą.
Jednym z nich był nasz ostatni wolontariat na Bali – pod dachem samej królowej z Alicji z Krainy Czarów. Co mogłoby pójść nie tak na wyspie bogów, wśród magicznej energii i unoszącego się w powietrzu ducha sztuki?
Cóż. Zobacz sam_a!
„Shankari? Poczekaj, aż ją poznasz.”
– opowiada Gryffin – pierwszy wolontariusz, którego poznajemy na progu dawnego balijskiego sanktuarium artystów. Przyjechał ze stanów w ramach przerwy między końcem studiów a obroną dyplomu. Jego wzrok zawiesza się na ciemności za oknem, kiedy wypuszcza z płuc gęsty, papierosowy dym i dodaje:
„Wtedy zrozumiesz wszystko.”
Shankari to gospodyni wolontariatu, który był jednym z powodów naszej podróży do Indonezji. Mieliśmy pomóc w drobnych pracach domowych i przy promocji sanktuarium w Internecie. W trakcie wymiany wiadomości na whatsappie dowiadujemy się, że aktualnie wolontariusze zajmują się układaniem gigantycznej mozaiki na jednej z tanecznych sal posiadłości. Podekscytowani, oglądamy bajkowy film promocyjny – ktoś ćwiczy na nim jogę, ktoś inny nurkuje w basenie; w przebitkach słońce prześwieca przez piękne pokoje i las.
Marzenie! – myślę, a serce mało nie wyskakuje mi z piersi. To będzie coś!
Na miejscu faktycznie opada mi szczęka – ale nie do końca z tego powodu, o jaki wcześniej je podejrzewałam.
Czym… Kim jest to miejsce?
Przede mną rozpościera się krajobraz utopijnego pałacu. Tyle że z czasów świetności z poprzedniego stulecia. Na pierwszy rzut oka widać, że to zupełnie nie to. Że ta oferta to scam. Że trzeba zawinąć kiecę i brać nogi za pas…
Ale zdążyło mnie już zahipnotyzować. I zamiast odwrócić na pięcie i uciec – idę przed siebie.
Jak okiem sięgnąć – mozaiki. Lustra. Kolumny wijące się rzeźbionymi wężami pod sam sufit, a może i dalej. Labirynty korytarzy i pomieszczeń: ogromnych sal, maleńkich kryjówek. Wszystko w emblematach zwierząt i symboli: tygrysów, ptaków, księżyców, oczu…
Tylko pochłoniętych przez dżunglę. I czas.
To tutaj trafiła Alicja z Krainy Czarów – uderza mnie myśl:
Ilu psychodelików musiał próbować projektant tego miejsca?
Przyglądam się pnączu wdzierającym przez jedno z otwartych już na stałe okien. Przez bębniący szum deszczu dociera do mnie wzburzona melodia rzeki. Stawiam kroki ostrożnie – wszędzie są porozstawiane drabiny i belki podpierające fragmenty nadwątlonej konstrukcji stropu.
Jest nas razem 6. Mariusz, ja – i 4 wolontariuszy, których zastaliśmy na miejscu. Są tam od kilku dni, może tygodnia… i sami nie wiedzą, dlaczego jeszcze nie wyjechali. Nie tylko całe miejsce, ale też warunki naszych kwater nie mogłyby bardziej odbiegać od ogłoszenia zamieszczonego na portalu dla wolontariuszy.
Siadamy przy bogato zdobionych, drewnianych stołach w jedynej sali, w jakiej na tym piętrze działa światło. Z ciemności wskakuje na mnie kot.
„Shankari? Nie da się jej opisać.” – opowiadają na raz, gdy pytam o właścicielkę.
Ponoć prowadzi nocny tryb życia i nigdy nie wychodzi ze swojego mieszkania na ostatnim piętrze tej posiadłości. Widuje się z wolontariuszami tylko popołudniami na krótkie spotkania wyznaczające prace na dany dzień – i znika. Nawet posiłki przygotowują i przynoszą jej tutejsi lokaje.
„To wiedźma.” „Szamanka.” „Patrzy na człowieka raz… i czyta z oczu takie rzeczy, jakich istnienia nie podejrzewałaś… albo skrzętnie ukrywałaś.” – opowiadają jeden przez drugiego.
A to miejsce? – nie daję za wygraną. Co tu się wydarzyło?
„To było sanktuarium tańca i jogi dla bogatej bohemy artystycznej Bali. Ale 10 lat temu mąż, z którym je prowadziła, zostawił ją – i zabrał wszystko. Łącznie z pieniędzmi na utrzymanie pałacu.
W takich warunkach klimatycznych dla architektury 10 lat to jak w Europie 100… A że w międzyczasie nawiedziło ten teren trzęsienie ziemi – to teraz jest, jak jest”
Griffin gasi niedopałek i jego żywo-niebieskie oczy patrzą na mnie nieco zrezygnowane.
„Shankari wróciła po 10 latach. Chce wszystko odbudować.” – dodaje z zadziorą Saśka.
Saska to charakterna, słoweńska joginka i somelierka. Od pierwszego uściśnięcia dłoni przypada mi do gustu. Poprawia się na krześle, a ja zauroczona patrzę, jak wodorosty wytatuowane na jej przedramieniu na ułamek sekundy splatają się z drewnianą rzeźbą oparcia.
Milczymy, każde zatopione we własnej głowie.
Historie, opowieści, plotki… Kim naprawdę jest Shankari? Jaka jest prawda o tym miejscu?
Nigdy już się nie dowiem.
Po nieprzespanej nocy w dusznej komnacie i zatęchłych pościelach decydujemy, że – mimo hipnotyzującego uroku miejsca i właścicielki – to nie jest to, na co się pisaliśmy. Pakujemy plecaki, a rano wyjeżdżamy pierwszą możliwą okazją.
Na koniec chciałabym, żeby wybrzmiało jeszcze coś. Standard życia i podróży to bardzo, bardzo subiektywna sprawa. Nie ma potrzeby ani sensu jej oceniania.
Nie wiem, jak Ty – ale my naprawdę nie mamy nic przeciwko mieszkaniu w bardzo podstawowych warunkach. Zwłaszcza w podróży i na końcach świata! W końcu nasza awaryjna ewakuacja z sanktuarium miała miejsce nieco ponad 10 dni po tym, jak spędziliśmy tydzień w namiotach w drodze na Kilimandżaro bez prysznica, elektryczności i w ogóle wygód wszelakich. A i większość naszych wolontariatów wymagała… potrzebowała sporego obniżenia standardów, o tak powiem.
Ale co innego świadome godzenie się na określone warunki pracy i życia – a co innego oszukiwanie ludzi, którzy przyjeżdżają pomóc. To dlatego zdecydowaliśmy się nie podejmować tam wolontariatu i odejść.
Czy coś nam się w związku z tą sytuacją stało?
Zupełnie nic. Wymagało to od nas jedynie większej mobilizacji, szybkiego podjęcia decyzji i znalezienia alternatywy. A na koniec – wyciągnięcia dla siebie lekcji, by mimo pobudek, stawiać swoje bezpieczeństwo i dobro na pierwszym miejscu.
Lubię myśleć o tym, co spotyka nas w podróży jak o pogodzie. W drodze może być piękne słońce. Może też padać deszcz. I na każdą z tych opcji dobrze być przygotowanym… albo pozwolić sobie zmoknąć i wyciągnąć z tego wnioski.
Skąd w końcu brałyby się przygody, jeśli nie z takich nieoczekiwanych przypadków i zrządzeń losu? 😉
P.S
Koniecznie zobacz zapisane stories na moim IG: @jestsuper.dzienniki – tam pokazuję całą historię i relację z miejsca, do którego jechaliśmy vs to, które zastaliśmy.