Gnałam na rowerze jak szalona, przeklinając się w głowie za przekładanie drzemki w budziku i próbując dogonić te wiecznie brakujące z samego rana pięć minut. Ostro wjechałam w zakręt małej uliczki którą pędzę zwykle żeby skrócić sobie drogę, kiedy źrenice rozszerzyły mi się gwałtownie, a dłonie raptownie ścisnęły hamulce.
„Pięć centymetrów na sekundę…” – pomyślałam odruchowo – „Mówią, że tyle wynosi prędkość, z jaką opadają płatki kwiatów wiśni.”*
Zabieram Cię dziś w podróż na japońskie hanami…i w podróż w czasie! Bo w serii: „POWROTY”, publikuję w niezmienionej formie archiwalne i totalnie prywatne historie, które pisałam dla rodziny i przyjaciół tuż po przeprowadzce do Japonii w 2016 roku. Na długo przed rozkwitem podróżniczej blogosfery, ery Instagrama, translatorów i… Internetu w telefonie.
Poczuj Japonię w formie krótkich „hitokuchi” – dosłownie „jednej buzi”, czyli wpisów i odcinków na haps. Jedno otwarcie paszczy. Zobacz Japonię oczami świeżymi, zdziwionymi i wiecznie głodnymi świata – bo taka właśnie wtedy byłam!
Stała przede mną samotna, delikatna i zwiewna jak sen, piękna i nieskazitelna w swojej prostocie, skromna i bezpretensjonalna. Sakura (jap. 桜), czyli kwitnąca wiśnia. Tego ranka wiatr był dość mocny i bez litości zmuszał co bardziej przekwitłe płatki kwiatów do szalonego tańca w powietrzu, więc czarny do tej pory asfalt pod moimi stopami zdążył już zmienić się w biały dywan. Przez chwilę stałam nieruchoma, zamrożona jak sopel lodu. Bałam się drgnąć choćby odrobinę, żeby nie zepsuć swoim trywialnym człowieczeństwem magii chwili.
Określenie Japonii jako „Kraju Kwitnącej Wiśni” jest dla mnie dziś tak prawdziwe, jak jeszcze nigdy.
Bo w końcu kwitną!
Zima skończyła się na dobre, dzień za dniem robi się coraz dłuższy i cieplejszy. Wiosna to tutaj najprzyjemniejszy czas w roku, kiedy można w końcu wygrzać kości po chłodnej i wietrznej zimie, ale jeszcze nie dusić się w upale i zaduchu miasta. A co najpiękniejsze – cały kraj na krótki tydzień lub dwa zmienia się w bajkę. Obok tak niesamowitego widowiska matki natury nie da się przejść obojętnie, nie tracąc tchu w piersi nawet na moment. Niezwykła siła drzemie w tych ulotnych obrazach życia, które uda nam się czasem złapać za ogon!
Japończycy jak żaden z innych narodów na świecie mogą pochwalić się zdolnością do dostrzegania – a co jeszcze ważniejsze – doceniania ich.
Hanami (jap. 花見), czyli dosłownie „patrzenie na kwiaty” to jedno z najbardziej lubianych tutaj świąt.
Mi najbardziej kojarzy się z polską majówką, tylko na taką ogromnie powiększoną skalę. Wszystkie parki, w których tylko znajdują się choćby pojedyncze posadzone drzewa wiśni stają się miejscami piknikowymi 24h/dobę! Wspólne podziwianie sakury to idealny pretekst do spotkań z rodziną, znajomymi, czy współpracownikami, z którego większość Japończyków skwapliwie korzysta. Zaproszenia do przyłączenia się sypią się wręcz codziennie z każdej strony, więc nie ma szans żeby cokolwiek nas ominęło.
Starym dobrym zwyczajem, każdy przynosi ze sobą na hanami coś dobrego do jedzenia. W parkach rozkładane są przez miasto ogromne maty, na których można piknikować, żeby nie zniszczyć zieleni. Zwykle trzeba je sobie rezerwować (i zostawiać podpisane kartki) już na dzień wcześniej, bo tłoczno robi się już o 10 rano!
Na drzewach rozwieszone są lampiony (w kolorze sakury, oczywiście), które po zmroku przebłyskują między gałęziami i podświetlają kwiaty.
Efekt i atmosfera, którą tworzą – są niesamowite.
DISCLAIMER
Wiesz już, że nie jestem japonistką ani kulturoznawcą – dlatego oczywiście, wszelkie moje obserwacje są subiektywne, z perspektywy po prostu Kasi.
Zdjęcia, które widzisz w tym wpisie – również pochodzą z tego samego okresu. Robiłam je „małpką” na automacie, więc bądź wyrozumiały_a co do ich jakości… dobra?
*”Pięć centymetrów na sekundę” (oryginał: „Byōsoku 5 Centimeter”) Makoto Shinkai, polecam do obejrzenia nie tylko fanom japońskiej kreski!