Na ulicach Japonii rowerów można się ich doliczyć niemalże tylu, co przechodniów – a czasem nawet więcej. Co prawda co jakiś czas mija się stojący przy ulicy przystanek autobusowy, ale coś mi się wydaje, że obowiązuje tu zasada: dłuższy dystans = metro, krótszy dystans = rower.
Z zazdrością więc patrzyłam na wszystkie mijające mnie na chodniku jednoślady i większość kilometrów robiłam na piechotę lub szukałam najbliższej stacji metra. Kiedy jednak po tygodniu mieszkania w Nagoi podliczyłam sumę, jaką w ciągu zaledwie tych paru dni wydałam na samą komunikację (i pomyślałam, ile jedzenia mogłam tu za tę samą kwotę kupić!), klamka zapadła. Potrzebny mi rower.
Czy obyło się bez przygód? No cóż…

Zabieram Cię dziś w podróż po nocnych ulicach Nagoi… i w podróż w czasie! Bo w serii: „POWROTY”, publikuję w niezmienionej formie archiwalne i totalnie prywatne historie, które pisałam dla rodziny i przyjaciół tuż po przeprowadzce do Japonii w 2016 roku. Na długo przed rozkwitem podróżniczej blogosfery, ery Instagrama, translatorów i… Internetu w telefonie.
Poczuj Japonię w formie krótkich „hitokuchi” – dosłownie „jednej buzi”, czyli wpisów i odcinków na haps. Jedno otwarcie paszczy. Zobacz Japonię oczami świeżymi, zdziwionymi i wiecznie głodnymi świata – bo taka właśnie wtedy byłam!
Legendarna, japońska komunikacja
Wszyscy pewnie nie raz słyszeli o legendarnej wręcz punktualności japońskich środków publicznego transportu. Pokaźna siatka linii metra (na które zdąży się zawsze, bo odjeżdża średnio co 4 minuty), czy bardzo rozbudowany system połączeń kolejowych i pociągi pojawiające się na stacji z punktualnością szwajcarskiego zegarka to chleb powszedni. Jest to na tyle wygodne, że wielu ludzi samochodów używa raczej do wyjazdów na zakupy z rodziną, niż codziennej komunikacji do pracy. A jeszcze inni wolą przesiąść się na rowery. Jazda w eleganckim garniturze z teczką? Żaden problem. W sukience i w szpilkach? Nie ma sprawy.
Na ulicach można się ich doliczyć niemalże tylu, co przechodniów, czasem nawet więcej. Co prawda co jakiś czas mija się stojący przy ulicy przystanek autobusowy, ale coś mi się wydaje, że obowiązuje tu zasada: dłuższy dystans = metro, krótszy dystans = rower. Z zazdrością więc patrzyłam na wszystkie mijające mnie na chodniku jednoślady i większość kilometrów robiłam na piechotę lub szukałam najbliższej stacji metra. Kiedy jednak po tygodniu mieszkania w Nagoi podliczyłam sumę, jaką w ciągu zaledwie tych paru dni wydałam na samą komunikację (i pomyślałam, ile jedzenia mogłam tu za tę samą kwotę kupić!), klamka zapadła. Potrzebny mi rower.
Mamachari – rower idealny




Od dłuższego już czasu śledziłam na bieżąco ogłoszenia. W końcu pojawił się kandydat idealny – używany, niezbyt drogi, wygodny świetnie przystosowany do jazdy miejskiej – rower typu mamachari. Tzn taki, którym spokojnie można przewieźć całą masę zakupów w koszyku z przodu, zamontować coś na tylnym bagażniku i jeszcze w razie potrzeby doczepić fotelik dla dziecka. I najważniejsze – w sezonie letnim nie trzeba jeździć tylko i wyłącznie w spodniach 🙂
Umówiłam się na odbiór roweru na godz. 19:00 przy Nagoya Station, czyli największej centralnej stacji miasta. Krzyżują się tam wszystkie szlaki komunikacyjne, a krajobraz upstrzony jest wręcz wieżowcami i centrami handlowymi. Na szczęście transakcja przebiegła pomyślnie, rower był w porządku – hamulce działają, automatyczne światła z przodu i z tyłu są, wbudowany zamek blokujący bez zarzutu. Szczęśliwa z nowego nabytku mogłam wracać do domu. Niestety, jako że do tej pory na większe odległości poruszałam się wyłącznie metrem i okolic tej stacji w ogóle nie znałam (a moja orientacja w terenie urasta wręcz do rangi legendy), byłam zdana na mapę Google.
Po 10 minutach drogi rozładował mi się tablet.
Pomyślałam – a co tam, droga jest prosta, trasy oznakowane, a że w tak biznesowej dzielnicy ludzi dookoła mnóstwo, zawsze mogę kogoś spytać!
Po kolejnych 10 minutach drogi okazało się, że moje tylne koło nie ma już powietrza.
„Jak to możliwe?!” – tłukło mi się po głowie – „Przecież sprawdzałam przednie, było całkiem w porządku, a potem…” No tak. A potem tylnego to już nie sprawdziłam, bo po co.
Prowadząc już rower obok siebie, przedzierałam się przez tłum ludzi wracających z pracy lub wybierających się na wieczorny rajd po klubach. Mój entuzjazm sprzed godziny szurał już smutny po chodniku, w ślad za sflaczałą oponą. Nagle przypomniało mi się, że przecież w tej dzielnicy jest sklep z działem rowerowym. „Może ta opona wcale nie jest przebita. Może po prostu rower za długo gdzieś stał nieużywany. Może po prostu kupię pompkę i wszystko będzie dobrze, a nikomu nawet się nie przyznam…”, myślałam. Siedmiopiętrowy budynek, który w całości zajmował Don Kichote, to jeden z domów towarowych ogromnej sieci handlowej, w którym da się kupić dosłownie wszystko. Obiecałam sobie, że przygotuję o nim osobną fotorelację, bo Don Kichote jest wręcz słownikową definicją specyfiki japońskiego handlu.
Pamiętałam tylko, że cały obiekt był mocno oświetlony, z mrugającymi z każdej strony neonami i z głośną muzyką grającą z głośników. Jak się okazało, jak w całej okolicy.
„済みません, Don Kichote はどうやって 行きますか?”
[jap. przepraszam, jak dojść do Don Kichote?]
– nie tracąc zapału zaczepiałam przechodniów pytając o kierunek. Niestety, naród ten jest uprzejmy aż do tego stopnia, że przypadkowy Japończyk zapytany o drogę wskaże Ci jakąkolwiek, jeśli sam nie zna prawidłowej. Przecież liczą się dobre chęci, prawda? W związku z tym lawirowałam sobie między uliczkami, mijając po drodze kolejne światła reklam i wylewające się z restauracji i knajpek śmiechy ludzi wyraźnie już wyluzowanych po zakończeniu pracy. Najbardziej rozrywkowa dzielnica Nagoi budziła się nocą do życia, zrzucając szary, oficjalny mundurek dnia.




Ni stąd, ni zowąd wyrósł przede mną jak z podziemi – Don Kichote! Tak! Na przedostatnim piętrze znalazłam dział z rowerami. Stanęłam przed półką… I o zgrozo! Przecież ja nawet nie sprawdziłam, czy wentyle w japońskich dętkach rowerowych czymkolwiek różnią się od polskich, już nie mówiąc o tym, że miałabym wiedzieć jaką pompkę wybrać. Były ich tam setki. Kiedy tak sobie kontemplowałam daremność tego wieczoru (a zbliżała się już 21:00 i powrót taki kawał drogi na piechotę z rowerem przy boku raczej nie brzmiał zachęcająco), za moimi plecami rozległ się głos:
„How can I help you?”
Nogi się pode mną ugięły. Zaledwie metr obok mnie stał chłopak z obsługi, uśmiechał się i ręką wskazywał na pompkę, którą trochę nieświadomie trzymałam w rękach. W tym zamyśleniu nawet nie zauważyłam, kiedy do mnie podszedł.
„Hi, do you speak English? How can I help you?” – powtórzył nie rezygnując, a ja popatrzyłam na niego oczami wielkimi jak pięć złotych i wybuchnęłam śmiechem. Dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę z tego, że przecież nie mam pojęcia jak miałabym wytłumaczyć komukolwiek mój problem po japońsku. Ten anglojęzyczny chłopak po prostu spadł mi z nieba.
Na ratunek!
Odłożył wybierane przeze mnie przedmioty na miejsce, spytał tylko gdzie zaparkowałam rower, zapakował pod rękę trochę sprzętu i kazał mi iść za nim. Przyznam szczerze, że trochę zwątpiłam. Na parkingu jednak zaraz zabrał się do sprawdzania, czy z moimi oponami wszystko w porządku. Dopompował zarówno przednie, jak i tylnie koło – na szczęście tylko brakowało w nim powietrza – i życzył mi szerokiej drogi.
„Ale jak to?” – spytałam osłupiała – „Powiedz, ile mam Ci zapłacić?”
„Nic!” – odpowiedział ze śmiechem – „Witamy w Nagoi!” i jak gdyby nigdy nic wrócił do sklepu.
Dacie wiarę?
DISCLAIMER
Wiesz już, że nie jestem japonistką ani kulturoznawcą – dlatego oczywiście, wszelkie moje obserwacje są subiektywne, z perspektywy po prostu Kasi.