Tym, co w japońskich przedszkolach zdumiewa mnie najbardziej, jest – jak duży nacisk kładzie się tu na usamodzielnienie i podporządkowanie konkretnej rutynie. Rano każde dziecko ma za zadanie samo rozpakować swoje tobołki do odpowiednich koszyków – osobno na dzienniczki, osobno na książki ABC i do fonetyki, osobno na butelkę z piciem, worek z drugim śniadaniem, kapelusik i… pieluchy.
Jak to możliwe? I jak to wszystko działa?
Zabieram Cię dziś w podróż na japońskie hanami…i w podróż w czasie! Bo w serii: „POWROTY”, publikuję w niezmienionej formie archiwalne i totalnie prywatne historie, które pisałam dla rodziny i przyjaciół tuż po przeprowadzce do Japonii w 2016 roku. Na długo przed rozkwitem podróżniczej blogosfery, ery Instagrama, translatorów i… Internetu w telefonie.
Poczuj Japonię w formie krótkich „hitokuchi” – dosłownie „jednej buzi”, czyli wpisów i odcinków na haps. Jedno otwarcie paszczy. Zobacz Japonię oczami świeżymi, zdziwionymi i wiecznie głodnymi świata – bo taka właśnie wtedy byłam!
Psst! Jeśli masz ochotę poznać tę historię bez czytanki – zajrzyj na Spotify! Opowiadam ją w podcaście: Jest super! Dzienniki ze świata:
Japońskie przedszkola i szkoły językowe
Od początku lutego pracuję w szkole językowej dla dzieci – ale prawda jest taka, że o wiele bardziej przypomina mi ona po prostu normalne przedszkole. Wiecie, takie z czasem na zabawę, obiad i leżakowaniem. Otwarte od 9:00 do 18:00, dla 6 –ciu grup w przedziale wiekowym od 1 do 6 lat. W każdej klasie pracuje razem zawsze dwóch nauczycieli – ten „angielski” i ten „japoński” – jeden, żeby prowadzić zajęcia, drugi, by w razie potrzeby asystować przy dzieciach i pośredniczyć na linii szkoła – rodzic. Użyłam cudzysłowu, bo w całym budynku i tak obowiązuje całkowity zakaz używania… japońskiego! Głównym celem jest bowiem wychowanie dzieci w środowisku 100% anglojęzycznym i przyzwyczajenia ich do myślenia w tym języku.
Chociaż zdarza mi się prowadzić zajęcia w różnych grupach wiekowych, oficjalnie na czas najbliższych 2 miesięcy przydzielono mnie do maluchów.
Wyobrażacie sobie lekcję angielskiego dla dwunastu 1 – i 1,5 – rocznych dzieci?
Ja kiedyś też nie. Niektóre z nich jeszcze ani nie chodzą, ani za bardzo po japońsku nie mówią 😉 Ale tym, co zdumiewa mnie bardziej, jest fakt jak duży nacisk kładzie się tu na usamodzielnienie i podporządkowanie konkretnej rutynie. Rano każde dziecko ma za zadanie samo rozpakować swoje tobołki do odpowiednich koszyków – osobno na dzienniczki, osobno na książki ABC i do fonetyki, osobno na butelkę z piciem, worek z drugim śniadaniem, kapelusik i… pieluchy. Jasne, że niektóre po prostu kręcą się w kółko żując swoje zeszyty i wymagają sporej pomocy. Sęk w tym, żeby zachęcać je i kierować w dobrą stronę. W planie dnia uwzględnione jest każdorazowe otwarcie termosów z herbatą. Te maluchy, które są już w stanie same ustać na nogach, zaczynają uczyć się nawet zmiany własnych pieluch i wyrzucania ich do kosza.
Oczywiście, że to niewykonalne – ale jeśli przez rok parę razy dziennie przynajmniej spróbują same podciągnąć własne rajstopki, to w następnej klasie będą już kumać, w czym rzecz, prawda?
Armagedon czas… start!
Dzisiaj oddelegowano mnie do innej, miejskiej szkoły poza granicami Nagoi do prowadzenia zajęć w nieco odmiennym trybie. W każdej klasie spędzałam 30 minut i przenosiłam się do kolejnej, we wszystkich prowadząc dokładnie taką samą lekcję.
Na czas jedzenia zostałam z dziećmi – i to był widok, przez który cieszyłam się sama do siebie do końca dnia (i to wcale nie przez jedzeniowy armagedon, którego można się było spodziewać!). Z trzydziestoosobowej grupy 4 – latków dyżur pełniły akurat cztery osoby, serwując wszystkim lunch. Dosłownie. Każde od stóp do głów opatulone w czepek, maseczkę, fartuszek i jednorazowe rękawiczki nakładało do kolorowych, plastikowych miseczek kolejno: makaron, smażonego kurczaka, zupę i herbatę. Opiekunka wydawała jedynie wypiekane na miejscu okrągłe chlebki mango i plasterki ananasa na deser. Zafascynowana patrzyłam, jak pyzata dziewczynka ostrożnie przechyla oparty o stół imbryk trzy razy większy od jej głowy, a stojący obok chłopiec pieczołowicie wyciera krople zupy, które skapnęły na blat z ogromnej chochli. Pozostałe dzieci ustawione w kolejce podchodziły, odbierały talerzyki i zanosiły je powoli na swoje miejsca, po chwili wracając po następne. Kiedy wszystkie puste miseczki zostały napełnione, dyżurni odśpiewali piosenkę upewniając się przy tym, czy nikomu nic nie brakuje. Z rozbawieniem przysłuchiwałam się, jak uroczyście zapewniali, że:
O – mango pan – san (Szanowny Pan Chlebek) w całości zniknie w ich brzuchach,
– po czym wszyscy razem podziękowaliśmy głośnym chórem za przygotowany posiłek.
Jasne, że i tak nie zjedli wszystkiego. Ale takie zwykłe, drobne sytuacje powtarzane pewnie od setek lat w szkołach w całym kraju pozwalają mi zrozumieć, skąd biorą się w Japonii te ogromne pokłady wzajemnego szacunku i dobrego wychowania.
…po prostu się ich uczą 🙂
Jerry Wang, @unsplash
DISCLAIMER
Wiesz już, że nie jestem japonistką ani kulturoznawcą – dlatego oczywiście, wszelkie moje obserwacje są subiektywne, z perspektywy po prostu Kasi.