Menu
Inspirująco / Portugalia

Bajka o azorskich księżniczkach (prawdziwa!)

Opowiem Ci bajkę.

  • O upartych, azorskich księżniczkach, które postawiły na swoim i los się do nich uśmiechnął.
  • O cudzie, który nie miał prawa się wydarzyć.
  • I o zwykłych ludziach, którzy oddaliby za ten cud wszystko.

A wiesz, co jest najlepsze? Ta bajka wydarzyła się naprawdę i na Azorach toczy się po dziś dzień.


Psst! Jeśli masz ochotę poznać tę historię bez czytanki – zajrzyj na Spotify! Opowiadam ją w podcaście: Jest super! Dzienniki ze świata. Ten odcinek nagrywałam dokładnie w tym miejscu, w którym rozgrywa się akcja bajki!


Pat, a co to właściwie za miejsce? – pytam, wyłapując z talerza ostatnie kąski grillowanej ryby.

Gospodyni wolontariatu, która w zaprosiła nas na pożegnalną kolację do rybackiego baru tuż za rogiem naszego domu, uśmiecha się zawadiacko i jedną ręką zsuwa z nosa okulary. To zwiastun dobrej historii.

Dawno, dawno temu…

Czyli na przełomie XVI i XVII wieku ciągnie swoim nauczycielskim tonem – kapitan rejonu Vila Franca, któremu kiedyś podlegały te ziemie, miał problem. A w zasadzie dwa. Piękne, młode i inteligentne córki, które uparcie nie chciały dać wydać się za mąż. Przekonały ojca, że chcą oddać się jedynie Bogu – i potrzebują do tego zaledwie własnego zakonu. Najlepiej z dala od wszystkich. Skarbiec był pełen, a kapitan był nie tylko dobrym władcą, ale też dobrym ojcem – kazał więc córkom pakować manatki i postawił im wcale ładny klasztor nad brzegiem oceanu. Te zamieszkały tam ze swoją świtą – czyli kilkoma innymi dworkami, które w ramach nastoletniego buntu (czy może faktycznego powołania) zdecydowały się jedną konkretną decyzją pożegnać z rolami matek i żon – i dołączyć do zakonu.

W okolicy poza polami, groźnym masywem skały wybrzeża i hukiem oceanu, nie było nic – żadnej osady czy nazwy, do której można było nawiązać. Każdy więc, kto udawał się w podróż do młodziutkich sióstr, określał ich zakon jako „Calora” – co w staro portugalskim znaczy „świeżo upieczony”. Coś jak świeżak, student pierwszego roku.

W tej opowieści nie byłoby nic osobliwego – ot, spełnione zachcianki księżniczek, jakich w historii świata pełno. Gdyby nie jeden, mały szczegół, który zmienił wszystko.

Pewnego spokojnego poranka…

Jedną z sióstr przygotowującą się do modlitwy zaciekawił ciemny kształt, dryfujący w oddali w stronę klasztoru. Kształt zbliżał się i zbliżał, a w miarę jak rósł – dało się w nim rozpoznać… drewniane popiersie Chrystusa.

Pojawił się ot, tak.

Przypłynął znikąd.

Pod samiuśkie drzwi.

No cud!

Siostrzyczki szybko więc uznały to za znak i przypieczętowanie ich losu przez samego Boga. Figurę raz-dwa uznały za najwyższą wartość klasztoru i złożyły uroczyste śluby oddania. Chcąc w jakiś sposób okazać wdzięczność Santo Christo dos Milagres, czyli Chrystusowi od Cudów – bo taki mu nadały przydomek – ofiarowały na jego popiersiu wszystkie kosztowności, które pozostały z ich książęcych jeszcze posagów.

Nie trzeba było długo czekać, aż wieść o cudzie rozniosła się po okolicy. Do Calory zaczęło zjeżdżać się chłopstwo, księstwo i wielkomieszczaństwo. Po to, by modlić się i zawierać z nim – tym figurem – pakty. Cud za sznur pereł. Cud za pierścień z rubinem. Cud za szal tkany złotem. Prośby o pomyślne przedłużenie rodu, władzę nad ziemią i dobre plony niosły się echem po ścianach klasztoru, a Chrystus obrastał w klejnoty.

I co?

I tu bajka wchodzi swoim magicznym butem w finanse i statystyki, a potem jednym, płynnym ruchem rozkłada je na łopatki – bo Santo Christo dos Milagres istnieje naprawdę i dziś jest najbardziej wartościowym obiektem w Europie.

Przez lata – ba, przez wieki! – Santo Christo dos Milagres stał się nie tylko najważniejszym symbolem klasztoru dawnych księżniczek, ale całej wyspy Sao Miguel, całego archipelagu Azorów, a potem – całej Portugalii.

Serio! Żeby nie szukać daleko – sama żona obecnego prezydenta Portugalii, Manuela Ramalho Eanes, ofiarowała mu w modlitwie swój zaręczynowy pierścionek.

Nawet nie próbuj przy mojej matce czy ciotce ani pół złego słowa na niego powiedzieć, czy choćby zagaić, że w tę wiarę wątpisz – niby-żartuje Pat, ale jej palec grozi poważnie.

Cały naród jak jeden mąż modli się tylko do niego. Jak trwoga, to do boga – mówi stare przysłowie – a Azorczycy w tym miejscu mają na myśli właśnie swojego Santo Christo dos Milagres. Prowadzą do niego pielgrzymki, audiencje i widzenia – a na bardzo specjalne modlitwy na łożu śmierci, szal (który spoczywa na jego ramionach) wypożyczany jest do szpitali, by chorzy mogli zmówić swoją ostatnią modlitwę o cud uzdrowienia.

Niestety, mimo ślubów, siostry strzegące figury (których zakon całkiem powiększył się od tamtej pory) nie były już w stanie pilnować takiego skarbu samodzielnie. W tamtych czasach, na wodach archipelagu grasowali piraci – a maleńki zakon na szczycie klifu nad morzem był wyjątkowo podatny na ich ataki.

Dlatego po ustanowieniu miasta Ponta Delgada nową stolicą wysp, zgodnie postanowiono – Santo Christo dos Milagres powinien się przenieść. Dziś można oglądać go w Sanktuarium Pana Świętego Chrystusa, w klasztorze Matki Bożej Nadziei w Ponta Delgada lub w trakcie procesji, na które ściągają nie tylko mieszkańcy wszystkich wysp i Portugalii kontynentalnej – ale też Azorczycy, którzy na co dzień mieszkają na terenie Kanady, Stanów Zjednoczonych i Hawajów.